Po ostatnim spływie Pisą, w pamięci pozostały mi szczupaki wyskakujące przed dziobem kajaka i chyba obudził się we mnie wędkarski instynkt uśpiony od około 10-12 lat. Ostatnio wpadły mi w oko łachy i plaże nad Wisłą. Stare wędki i sprzęt gdzieś przepadły, ale karta wędkarska pozostała. Z myślą o powrocie przynajmniej do spinningu, reanimowałem ją wnosząc stosowne opłaty na rzecz PZW i dostając w zamian drogie kolorowe nalepki. Znalazłem też czas na wypad do sklepu wędkarskiego, gdzie zapoznałem się pobieżnie z nowinkami technicznymi, wybierając jednak klasykę – teleskopowy spinning, kołowrotek na dwóch łożyskach i kilka sztucznych przynęt. Wybrałem minimalizm, sprzęt prosty i niezawodny. Nabyłem obrotówki, woblerki i rippery przypominające mi te, na które łowiłem 12 lat temu. Rybi gust nie mógł się bardzo zmienić 😉
Plan wyprawy
Pozostało tylko pytanie – gdzie to wszystko wypróbować? Najbliżej mam nad Wisłę, ale jak zwykle, chciałem przeżyć chociaż niewielką przygodę, więc nie poszedłem na łatwiznę. Postanowiłem wybrać się do Góry Kalwarii i wrócić pieszo do Warszawy brzegiem Wisły – dystans około 25 kilometrów przez nadrzeczne zarośla i mokradła pełne komarów.
Tym razem wziąłem butelkę wody i paczkę sprawdzonych w terenie tortellini z Biedronki na czarną godzinę, gdyby nie udało mi się nic złowić 😉 Znów z pomocą Justyny, znalazłem się w Ostrówku, niewielkiej miejscowości nad Wisłą naprzeciw Góry Kalwarii.
Bitwa pod Ostrówkiem
Wieś choć z niewielką ilością zabudowań i poprzecinana sadami, wygląda niepozornie, jednak ma ciekawą historię. Wylewy i zmiany koryta Wisły o kilkaset metrów, niszczyły ją kilkakrotnie pochłaniając miejscowy kościół, który już czwarty raz odbudowany został w innym miejscu. Od wielu wieków istniała w tu jakaś promowa lub stała przeprawa przez Wisłę, o którą walczono we wszystkich wojnach toczących się na Mazowszu. Ostrówek zasłynął jednak w czasach wojen napoleońskich, gdy armia Księstwa Warszawskiego rozbiła tu w 1809 roku Austriaków budujących most pontonowy.
Wydarzenie to zostało upamiętnione symboliczną mogiłą poległych żołnierzy polskich i austriackich, usypaną w centrum wsi niedaleko kościoła. Właśnie w tym miejscu zacząłem swoją wyprawę.
Mając nadzieję, że zaraz pożegnam się z cywilizacją, przeszedłem zaraz za wał Wisły idąc od razu nad wodę. Trafiłem prosto na ostrogę gęsto obsadzoną przez wędkarzy. Nie pchałem się tam już i na brzegu spokojnie zacząłem uzbrajać dziewiczą jeszcze wędkę. Zacząć musiałem oczywiście od spryskania się środkiem na komary. Po nawinięciu żyłki zawiązałem pierwszego rippera ze ściągą z wędkarskich węzłów wydrukowaną na kartce, ponieważ zapomniałem ich przez dziesięć lat. Poszło jednak łatwo i bez nerwów 🙂
Teraz musiałem sobie przypomnieć zarzucanie… By nie narobić sobie obciachu, schowałem się za kępą wikliny przed wzrokiem innych wędkarzy 😉 Też od razu wyszło całkiem nieźle. Kolejne rzuty wykonywałem już automatycznie.
Teraz pora pomyśleć o rybach… Rzucałem w zastoisku za główką bo widać było tam grasującego drapieżnika. Po kilkudziesięciu rzutach bez efektu, nad wodę zjechała się rodzina z samochodem, dzieciakami i psami, więc postanowiłem zmienić miejscówkę.
Znaleziska…
Poszedłem na kolejną ostrogę, w kierunku mostu drogowego Góra Kalwaria-Ostrówek na 476km Wisły, gdzie byłem już tylko ja sam. Tu uderzyła mnie ilość śmieci, pozostawionych z pewnością przez wędkarzy. Kiedyś tego nie było. Dziś w wędkarskich miejscówkach nad rzeką wala się masa butelek i puszek po wszelkich alkoholach, pudełka po robakach, torebki po zanętach, haczykach, szpulki po żyłkach itp. Czy tak trudno zabrać ze sobą to co się przyniosło?
Po paru rzutach bez efektu, schodząc na brzeg, wpadło mi w oko opakowanie po środku na komary Mugga. Chciałem sobie przeczytać skład i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest prawie pełne. Data przydatności była do 2017 roku, więc postanowiłem Muggę przygarnąć i sprawdzić w terenie skuteczność w porównaniu ze sprayem Off!, którego używam.
Kawałek dalej zaczął się rezerwat Łachy Brzeskie. To długie równoległe do rzeki starorzecza łączące się okresowo z Wisłą.
Pierwszy długi zbiornik wodny skutecznie odciął od rzeki wielką wyspę, na którą nie zdołałem się dostać. Zarzuciłem w nim kilka razy obrotówkę, ale znów bez efektów. Za to na brzegu znalazłem wyschniętego trupka raka. Chityna zrobiła się biała, więc trudno powiedzieć jaki to gatunek. Jaki by nie był, nawet martwy, to w środkowej Wiśle raków bym się nie spodziewał, chyba że zmutowane, jak wojownicze żółwie ninja 😉
Ławice i plaże nad Wisłą
Poszedłem dalej, przechodząc pod mostem kolejowym, na którego przyczółku hucznie bawiła się miejscowa młodzież tłukąca butelki. Niedaleko zaczynała się rozległa piaszczysta plaża nad Wisłą. Postanowiłem iść nad samą wodę.
Wyjście na rozgrzany piasek w wojskowych buciorach i z załadowanym plecakiem nie było dobrym pomysłem. Temperatura w cieniu tego dnia dochodziła do 35 stopni. Na plaży było dużo więcej… Po kilkudziesięciu metrach zapadania się w gorącym piasku nie wiedziałem, czy iść dalej, czy zawrócić.
Z trudem jednak doszedłem do wody, gdzie ptactwo raczyło się konającymi na płyciźnie małżami. Chciałem sprawdzić co jedzą i otworzyłem jedną muszlę. Smród rozkładającego się małża był okropny. Do tego odór został mi na dłoni i wszedł chyba aż do kości bo w żaden sposób nie mogłem go zmyć. Zostawiłem te ptasie przysmaki i wróciłem w zarośla na brzegu.
Off! przestawał już działać więc psiknąłem się na próbę znalezioną Muggą. Chyba jest mocno alkoholowa, bo przez chwilę nawet piekło na przysmażonej przez słońce skórę. Pachnie intensywniej niż Off! Na razie dla komarów byłem niewidzialny, ale było tak gorąco, a z mokradeł biła taka wilgoć, że czułem jak środek spływa razem z moim potem.
Ryby złowione po latach przerwy
Łapiąc co jakiś czas łyk wody, przedzierałem się przez nadwiślańskie zarośla splątane różnymi gatunkami pnącz, które w połączeniu z pokrzywami i ostami, skutecznie utrudniały marsz. Przeszedłem przez niewielką plażę nad Wisłą i znalazłem przerwę w krzakach, by zarzucić wędkę. Tym razem spróbowałem z obrotówką Mepps’a, czarną w żółte groszki, na którą złapałem wiele lat temu największego w życiu okonia – 42cm. Tym razem liczyłem na cokolwiek.
Po paru rzutach za niewielką zalaną ostrogą, o mało nie wpadłem do wody! Niewielki, 20-centymetrowy okoń złapał przynętę, gdy już wyjmowałem ją z wody. Tak się przestraszyłem pierwszej złapanej po 12 latach ryby 😉 Mając przez ten czas do czynienia tylko z rybami na talerzu, uważnie go obejrzałem, przypominając sobie rybią anatomię. Licząc, na to, że nie będzie to dziś jedyny połów, przeznaczyłem go na późniejszą kolację…
Po paru minutach trafił się drugi, odrobinę większy okaz. Tym razem złowiłem go w pełni świadomie i nawet chwilę poholowałem 😉 Zapowiadało nie ciekawie, jednak już w tym miejscu nic już nie mogłem złapać.
Łachy Brzeskie
Miałem przed sobą do pokonania jeszcze około 20km więc musiałem iść dalej. Próbowałem jeszcze idąc tuż przy wodzie, ale nic nie brało. Kawałek dalej, na gałęzi wisiała pozostawiona przez kogoś menażka wykonana z puszki survivalowym sposobem 😉
Dalej brzeg był niedostępny przez łachę, więc wyszedłem na wał na wysokości Kępy Nadbrzeskiej, chcąc nadrobić trochę straconego czasu. Już tu zorientowałem się, że mam za mało wody. Upał był niesamowity, lało się ze mnie i nie mogłem sobie odmówić złapania co jakiś czas łyka. Wiedziałem, że picia starczy mi w najlepszym wypadku tylko do wieczora. Noc jakoś prześpię, ale bałem się pomyśleć o porannym pragnieniu.
Szedłem wykoszonym wałem, gdy chyba Mugga przestała działać. Komary zaczęły gryźć bardziej niż w zaroślach. Znaleziony repelent spisał się słabo, albo spłynął z potem. Psiknąłem się znów Offem i poszedłem w zarośla. Tu przypadkiem trafiłem na dziką jabłoń, która obsypana była gęsto niewielkimi, w dodatku niedojrzałymi twardymi jabłuszkami. Były okropnie kwaśne, ale zerwałem parę na czarną godzinę, gdyby bardzo chciało się pić.
Kilkaset metrów dalej, tuż przy kolejnej plaży nad Wisłą, trafiłem na dziką porzeczkę. Miała spore owoce, też kwaśne, ale dały się zjeść. Musiałem oszczędzać wodę.
Dalej jeszcze trochę porzucałem bez efektów, gdy trafiłem na ujście jakiegoś strumienia, który zmusił mnie do powrotu na wał. Był to jakiś martwy ściek z okolicznych pól i sadów gęsto nawożonych i pryskanych środkami ochrony roślin.
Wałem doszedłem do miejscowości Nadbrzeż, gdzie znów pojawiły się olbrzymie plaże nad Wisłą i ławice piasku. Tu pobudowane były wielkie betonowe ostrogi połączone z równoległymi tamami. W ten sposób powstało kilka częściowo oddzielonych od rzeki basenów stopniowo zachodzących piaskiem.
Nadchodzi zmrok
Słońce już zachodziło i zacząłem szukać miejsca na nocleg. Minąłem stację WOPR w Nadbrzeżu i zszedłem w zarośla. Chciałem dojść do rzeki, ale okazało się, że nie będzie łatwo. Piaszczyste pagórki porośnięte były gęsto jeżynami i wikliną. Klucząc w tym labiryncie, wchodziłem w ślepe cyple otoczone bagnem, na których w krzakach nie było nawet dwóch metrów kwadratowych na rozbicie namiotu.
Zaszło słońce a nadwiślańskie komary już bez litości wyszły na kolację. Nie działał już ani Off! ani Mugga. Złożyłem wędkę i już prawie biegłem przez zarośla, ciągle tłukąc insekty. W tym momencie przyszło mi do głowy, czy komary mogą zabić człowieka na miejscu, np. jakby kogoś przywiązać tu do drzewa 😉 Wszystko wyglądało na to, że mogą… Marzyłem by w końcu rozpalić ognisko i znaleźć w dymie azyl.
Nie było jednak miejsca, znalazłem się na gliniastych mokradłach, w dodatku rozjeżdżonych przez amatorów offroad’u i quady. Już w ciemnościach szedłem w kierunku wody, licząc tam na jakiś kawałek płaskiego terenu. W końcu już myślałem, że mam miejsce na nocleg, gdy zobaczyłem przed sobą dwie postacie z latarkami. Nie zdążyli mnie zobaczyć, ale ja zdążyłem zobaczyć, jak zarzucali w zatoczce jakieś sieci czy sznury. To pewnie jacyś miejscowi kłusownicy. Dyskretnie się wycofałem i poszedłem dalej w dół Wisły, znajdując miejsce, otoczone labiryntem bagien, gdzie już na pewno będę sam.
Nocny obóz
Tu raz dwa zrzuciłem plecak i rozłożyłem namiot. Przyszła pora na kolację i wojnę z komarami. Rozpaliłem niewielkie ognisko z suchych patyków naniesionych przez rzekę. Wojnę z owadami szybko wygrałem dzięki niezawodnej zapalniczce sztormowej, która błyskawicznie roznieciła ogień bez specjalnej rozpałki. Malutkie ognisko osłonięte było powalonymi przez wodę drzewami więc nie obawiałem się zdradzenia swojej lokalizacji na wypadek nieproszonych gości. W pobliżu słyszałem tylko buszujące stadko dzików i pijacką imprezę na drugim brzegu Wisły.
Dwa złowione okonie niepotrzebnie pozbawiłem głów, bo łatwiej trzymałyby się na patykach. Wypatroszyłem je, ale nie skrobałem. Tak przygotowane ustawiłem przy ogniu by powoli się piekły i podwędzały. Od siedzenia przy ogniu chciało się pić, ale ostatni łyk wody zostawiłem na rano. Teraz zadowoliłem się pogryzieniem kilku kwaśnych jabłek i odessaniu soku. Miąższu nie łykałem. Niedojrzałe owoce raczej nie robią dobrze na żołądek…
Niedługo okonie się upiekły. Łuski łatwo odeszły spieczone w jedną skorupkę, którą ściągnąłem w całości. Kręgosłup też ładnie wyszedł, ale było trochę zabawy z ośćmi-żebrami. Jedzenie pieczonej na ognisku ryby w ciemnościach to fajna rozrywka. Zeszło mi się do godziny 23 😉
Wygasiłem ognisko i zaszyłem się w namiocie. Tej nocy było równie gorąco i duszno jak w dzień. Spałem bez śpiwora i w samej bieliźnie. Przez sen słyszałem dobijające komary i odgłosy imprezy z przeciwnego brzegu.
Poranek w nadwiślańskim lesie łęgowym
Nad ranem, przed piątą, obudziły mnie w pobliżu ludzkie głosy. Wyjrzałem cicho z namiotu i zobaczyłem jakiegoś chłopaka chyba z ojcem, którzy jeszcze nie zobaczyli mojej kryjówki. Przeszli z pobrzękującymi wędkami kilka metrów koło mnie, chyba mnie nawet nie widząc 😉 Jednak rano nie chciało mi się bardzo pić, więc ostatni łyk wody zatrzymałem na później. Wkrótce usłyszałem innych zbliżających się ludzi i postanowiłem zwijać obóz.
Dopiero teraz, gdy było widno, zobaczyłem miejsce noclegu. Faktycznie byłem odcięty bagnami od cywilizacji.
Przypominały mi o niej niestety tylko śmieci naniesione przez rzekę. Wśród masy plastikowych butelek i innego dziadostwa, w błocie leżała stara lodówka, po której właśnie na moją wysepkę przeszli ojciec z synem i nadciągali kolejni wędkarze…
Wmieszałem się w poranny niedzielny nalot miłośników wędkowania i ruszyłem w dół Wisły. Rzuciłem spinningiem parę razy, aż zerwałem sprawdzonego Mepps’a.
Rezerwat Wyspy Świderskie
Nad wodą robił się tłum więc postanowiłem iść w kierunku wału, który tu był oddalony jakieś 400 metrów od rzeki. Szedłem na przełaj przez chaszcze powiązane dziwnymi pnączami podobnymi do łodyg ogórków lub dyni. Poranna rosa przemoczyła mi ubranie, ale przynajmniej się nawodniłem przez skórę 😉 W pewnym momencie w nadwiślańskim łęgu było już jak w tropikalnej dżungli. Uwięziła mnie ściana pnączy, komary gryzły niemiłosiernie i nie mogłem iść na przód. Tu na prawdę przydałaby się jakaś maczeta… Poradziłem sobie bez niej przechodząc kawałek na czworaka, choć wielki plecak z namiotem i matą zaczepiał się o wszystko.
Wreszcie tym sposobem doszedłem do jakiejś ścieżki, która wyprowadziła mnie na polną drogę. Zobaczyłem, że właśnie jestem w Rezerwacie Wyspy Świderskie.
Spojrzałem na mapę i postanowiłem dojść do przyczółka dawnej przeprawy promowej między Karczewem i Kontancinem. Idąc drogą natrafiłem na ciekawy krzyż nie oznaczony na mapie.
Nie wiadomo, czy była tam mogiła, czy tylko miejsce, gdzie polegli żołnierze. Niedaleko pod koniec drugiej wojny był most na Wiśle i pewnie toczyły się tu jakieś walki o przeprawę. Dziś wojskowy most saperski do zmontowania, składowany jest około 2km stąd w Karczewie. Idąc dalej drogą z betonowych płyt, dotarłem do przyczółka, gdzie Niemcy w czasie wojny zbudowali drewniany most, potem pływał tu prom, a teraz jest to miejsce do ewentualnego montażu mostu saperskiego.
Liczyłem, że porzucam tu trochę, ale około godziny 9 już wszystkie miejsca były obstawione. Zjechała się chyba całą wędkarska Warszawa. Wróciłem na wał i poszedłem nim w dół Wisły w kierunku Świdra. Po drodze trafiłem na Kanał Ulgi, który okazał się cuchnącym ściekiem płynącym z Karczewa i Otwocka.
Nie przeszkadzało to jednak stadku dzików, zażywających w nim kąpieli. Słońce zaczęło przygrzewać, musiałem wypić ostatni łyk wody…
Przed ujściem Świdra
Wreszcie doszedłem do brzegów Świdra. Tu woda wreszcie była przynajmniej optycznie czysta i nie śmierdziała.
Byłem już nie tylko spragniony, ale i głodny. Przez ostatnie 24 godziny jadłem tylko dwa okonki. Postanowiłem na wodzie ze Świdra ugotować przeznaczone na czarną godzinę tortellini z Biedy. Gotowanie przez 20 minut powinno wysterylizować wodę, a ewentualne zanieczyszczenia chemiczne, jednorazowo krzywdy mi nie zrobią 😉
Rozpaliłem na brzegu niewielkie ognisko i ustawiłem na nim moją osmoloną menażkę. Gdy woda już trochę się pogotowała, wyjmując z plecaka makaron, w jego przepastnych czeluściach znalazłem sfatygowaną torebkę kawy 3w1 z ostatniego spływu. Uradowałem się niesamowicie, że będę miał czym zabić smak wody ze Świdra i zrobię sobie w drugim garnku napój, który zaspokoi moje pragnienie. Gdy jadłem już makaron, na ognisku sterylizowała się woda na kawę 😉
Posilony i napojony mogłem iść dalej. Woda w Świdrze miała tu może ze 30 cm głębokości, ale postanowiłem zobaczyć od spodu most, którym czasem przejeżdżam. Okazało się, że szaleli tu złodzieje złomu z palnikami i odcięli wszystko co nie naruszało konstrukcji mostu.
Przeszedłem na drugi brzeg i ruszyłem w kierunku ujścia Świdra do Wisły. Rzeka rozlewała się tu szeroko i była bardzo płytka. Dopiero przed samą Wisłą, podmywa wysoki piaszczysty brzeg i jest trochę głębiej.
W ujściu widać było ataki jakiegoś drapieżnika, więc postanowiłem trochę porzucać. Choć w płytkiej wodzie widziałem atakujące okonie, to nie mogłem sprowokować ich by wzięły którąś z moich przynęt.
Olbrzymie plaże nad Wisłą ściągnęły tu trochę amatorów opalania. Dochodzili całymi rodzinami z psami i rowerami. Było jeszcze wcześnie, ale sądząc po ilości piknikowych śmieci i ludzkich odchodów na brzegu, w niedzielne popołudnie bywa tu gęsto.
Okolica była dosłownie zasrana, wiec opuściłem to miejsce idąc tuż nad Wisłą. Wysoki na 5-6 metrów brzeg podmywany przez kotłującą się wodę, uniemożliwiał dalsze spinningowanie. Złożyłem już wędkę. W linii prostej byłem już jakieś 3-4km od domu.
Nadwiślańska dżungla tropikalna
Znalazłem się na otwartym polu gęsto porośniętym mojego wzrostu nawłocią. Słońce grzało już całą mocą. Nie było żadnej ścieżki, tylko ślad po quadzie, który musiał tu przejechać parę dni temu. Poszedłem tym wąskim pasem powalonego zielska sądząc, że quad musiał dojechać do jakiejś drogi.
Inteligencja quadowców jednak nie jest zbyt głęboka. Okazało się, że quad jeździł w kółko w prawie dwumetrowej nawłoci, dojechał do bajora porośniętego trzciną i wracał tą samą drogą. Ja nie zamierzałem już zawracać, zabrnąłem za daleko…
Przedarłem się przez trzciny, by dotrzeć do kolejnego podmokłego łęgu. Znów musiałem iść na czworaka. Miałem chwilę zwątpienia, ale jakaś droga musiała w końcu być. Wszelkie robactwo chyba skrzyknęło się, że właśnie przyszedł obiad. Lało się ze mnie od potu, a w tym pocie pełzały po mnie komary, gąsienice, pająki i różne pluskwiaki chcące skosztować mojej krwi. Co chwilę zdejmowałem z twarzy pajęczynę z jej właścicielem.
Wreszcie zobaczyłem prześwit w chaszczach, ale to była niewielka zmiana krajobrazu. Tym razem musiałem przejść przez osty i pokrzywy dużo wyższe ode mnie. Były tak gęste, że nie mogłem stawiać kroku. Ściana roślin dosłownie mnie odpychała, odbijałem się od niej nie mogąc przejść. Przez chwilę szedłem nawet tyłem, by torować sobie drogę plecakiem i utrzymywać równowagę jego ciężarem 🙂 Wreszcie doszedłem do skarpy doliny Wisły. Ilość sypiących się z niej śmieci zwiastowała powrót do cywilizacji. Po tym co przeszedłem przez ostatnią godzinę, nawet się z nich ucieszyłem. Jeszcze nigdy w życiu w terenie nie dostałem tak w kość. Byłem pokuty, podrapany, pokąsany i przemoczony.
Tuż za krawędzią skarpy znalazłem zdziczałą jabłonkę z soczystymi papierówkami. To chyba jedyny gatunek jabłek dojrzałych o tej porze. Dorwałem się do nich jak zwierzę by trochę się napić.
Ucieczka z ogrodu „Gaudiego”
Przez krzaki widziałem zarys jakiegoś domu więc wiedziałem, że zaraz wyjdę na drogę. Po paru minutach odpoczynku pod jabłonią i wytłuczeniu robactwa, które na sobie miałem, ruszyłem dalej. Musiałem przejść przez podwórko przy tym domu, które wyglądało na opuszczone. Dom stał nad długim bajorem porośniętym rzęsą, które odgradzało go od świata niczym fosa. Od tyłu była dżungla z której właśnie wyszedłem. Nad podwórkiem górowały stare dęby a w strawie stały trzy zapadnięte już w ziemię wraki samochodów. Sceneria, jak z horroru, a ja przez tą fosę musiałem obejść budynek dookoła.
Jak gdyby nic wyszedłem śmiało na podwórko i idąc pod oknami domu przez chwilę oniemiałem. Nie chciałem się za bardzo przyglądać, ale dom był niezwykły. Wysoki na dwa piętra o nieregularnej bryle niczym z projektów Gaudiego. Był dosyć stary, sądzę że około 30-40 lat. Sklecony ze wszystkiego, co budowniczy miał pod ręką – cegły, drewno, pustaki, rury, kawałki bram, ogrodzeń, beczek itp. Ktoś chyba budował go całe życie, doklejając, co akurat się trafiło.
W jednym z okien paliło się światło, a raczej jedna żarówka wisząca na drucie. Dom najwidoczniej był zamieszkany. Kątem oka patrzyłem w brudne okno ze strzępami firanki, czy ktoś nie zobaczył intruza. Nie zatrzymywałem się. Zobaczyłem jeszcze na domu kilka ręcznie wymalowanych napisów „ZACHOWAĆ CISZĘ!” To nie wskazywało na życzliwość mieszkańca do osób włażących na jego teren. Wolałem nie spotkać właściciela….
Zamarłem, gdy po obejściu domu zobaczyłem przed sobą ogrodzenie i bramę obwieszoną łańcuchami i kilkoma kłódkami. Byłem w pułapce! Z jednej strony dżungla i bagnista fosa, z drugiej ogrodzenie.
Do tego tuż przy bramie zobaczyłem psią budę, która w tym samym momencie dosłownie podskoczyła w górę. Wyjrzał z niej łeb wielkiego wilczurowatego psa, w którego oczach zobaczyłem niedowierzanie. Jak na jego teren ktoś wszedł? Przecież brama jest zamknięta. Miałem jeszcze nadzieję, że jest na łańcuchu, ale nie był! Wyskoczył z budy i zaczął szczekać zbliżając się do mnie. Wtedy tylko chyba szepnąłem pod nosem – ratunku. Teraz już chciałem by pojawił się właściciel tego zamczyska. Minęło kilka minut, gdy tak stałem, ale właściciel się nie pojawiał. Pewnie czekał w oknie, by pies sam załatwił sprawę 😉 Choć bestia nie przestawała szczekać, zdecydowałem się w końcu na ruch. Powoli podszedłem do ogrodzenia i patrząc przez ramię na jego reakcję zacząłem się wspinać. Gdy byłem już na szczycie, ostatni raz spojrzałem za siebie, ale nikogo nie widziałem.
Skoczyłem z ogrodzenia na drugą stronę. Byłem ocalony, choć po skoku poczułem chyba każdą kosteczkę w swoim ciele dociążonym ciężkim plecakiem. Wyszedłem na drogę i doszedłem nią już do szosy. Miałem już dość przygód na ten dzień 🙂
Wyprawa, choć się po niej nie spodziewałem, była bardzo ciekawa. Oprócz odświeżenia umiejętności wędkarskich, poznałem kawał dziewiczych nadwiślańskich łęgów i plaż. Nie wiedziałem, że tak blisko Warszawy mamy istną amazońską dżunglę.
Z punktu widzenia przetrwania w dziczy, zauważyłem, że duża rzeka niesie ze sobą oprócz ryb, również wiele nasion roślin, które nie są naturalne w tym ekosystemie, np. jabłonie, wiśnie i porzeczki, które rozsiewają się na jej brzegach zapewne z odpadów (np. ogryzków).
Zasmuciła mnie jednak olbrzymia ilość śmieci zalegających w nadrzecznych zaroślach. Choć przyroda je skrzętnie ukrywa, to leży tam cały asortyment plastikowych opakowań, dodatkowo wzbogacany przez wędkarzy-śmieciarzy.
Dzikie plaże nad Wisłą, choć mogłyby być na prawdę fajnym miejscem, są zaśmiecane przez samych plażowiczów. Jeśli ktoś wybiera się nad wodę, niech weźmie ze sobą worek na śmieci i zabierze przynajmniej te co przyniósł. Po niedawnej reformie śmieciowej, przecież nie płacimy za nie dodatkowo. Chodzi o odrobinę przyzwoitości…
Jakie są Wasze wrażenia z wycieczek nad nasze duże rzeki?
Zdjęć pod koniec już nie robiłem, bo to ostatnia rzecz o jakiej myślałem, ale jak zwykle zapraszam też na film z wyprawy:
Permalink //
Dzięki, świetna relacja 🙂
A nie lepiej było spłynąć z częstym zaglądaniem na ląd? Wrażenia zbliżone, a znacznie mniej męcząca wyprawa.
darek ostatnio opublikował…Jeziora mojego dzieciństwa cz. 3
Permalink //
Fajnie, że relacja komuś się spodobała 😉
Na spływ tym razem trochę za mały odcinek a za dużo by było logistyki.
W takim miejscu fajnie jest się zmęczyć, polecam poczuć na własnej skórze 🙂
Permalink //
Fajowy wypad gratuluję przebicia się przez łęgi ; D
Dawno już tam nie byłem i widzę , że sporo się zmieniło – odsypało główkę w Nadbrzeży.
Relacja zacna.
Pozdrawiam serdecznie.
Permalink //
Tych główek jest tam kilka. Piasek nieustannie wędruje. Byłem pod wrażeniem tych konstrukcji, a szczególnie, jak drzewa niesione przez Wisłę potrafią rozbijać żelbetowe zapory.
Permalink //
Ciekawa wyprawa 🙂 Szkoda, że nie uwieczniłeś owych dzikich włości na zdjęciach…
Też się kiedyś przedzierałam przez nadwiślańskie zarośla, tylko na wysokości Krakowa, Nowej Huty 😉 Nadmiernie zaśmiecone nie były, ale też pokonałam niedługi odcinek, bo dźwiganie roweru przez splątane jeżyny i zarośla wplątujące się w szprychy i łańcuch nie należało do najłatwiejszych zadań.
Martwy rak… Nie dziwi mnie wcale ten widok, bardziej zaskoczyłby mnie żywy – widać ten nie podołał stężeniu chemii w wodzie 😛
niszka ostatnio opublikował…Znowu w zawieszeniu.
Permalink //
Do ogrodu „Gaudiego” już raczej nie wrócę, ale nie dawał mi spokoju, szukałem, szukałem i ZNALAZŁEM! 🙂
Zdjęcia zrobione zimą: http://otwartezabytki.pl/relics/76510-jozefow-dom-mieszkalny
Teraz latem, w zielonym otoczeniu i w słońcu wygląda o wiele lepiej.
Permalink //
Oszzz kurczę, fenomenalny… Moje wyobrażenia o nim po przeczytaniu wpisu miały się i tak nijak do tego, co na zdjęciach 🙂 Zazdroszczę „odkrycia”, okoliczności chyba w sumie też 😉
…Ja bym chyba tam wróciła po zdjęcie:D
niszka ostatnio opublikował…Znowu w zawieszeniu.
Permalink //
Każdy kolejny wpis jeszcze bardziej obszerniejszy 🙂 Interesujący, czyta się bardzo ciekawie, szczególnie ta przygoda z psem, dobrze, że się szczęśliwie zakończyła 🙂
Nad Świder też mam w planach wyprawę 🙂
Pozdrawiam
damian ostatnio opublikował…Bocian biały na łace ( 32 )
Permalink //
Fajny wypad Dawid. No i ten „Dom Zły” – dobra opcja 🙂
pzdr
Permalink //
Ale fajnie, że tu wpadłem :D. Też miałem kiedyś pomysł na blog survivalowy – chwilowo jak się tym interesowałem. Ogólnie byłem na paru wyprawach, raczej zupełnie amatorskich. – Bałem się zjeść pałkę wodną ;]. Ale ogólnie bardzo dobrze wspominam ten czas i wybrałbym się jeszcze na takie coś. A potrawy z ogniska smakują najlepiej, sam ryż nawet bez soli potrafi sprawić niebo przyjemności. Odwiedzę na pewno Cie jeszcze.
Permalink //
Bardzo przyjemna wyprawa i ciekawa relacja 🙂
To picie wody z rzek jest takie trochę ryzykowne.. choć mi się zdarzyło dwa razy (z braku jakiejkolwiek innej wody w okolicy) i jak na razie jeszcze żyję 😉
Permalink //
Też nie jestem smakoszem rzecznej wody, ale czasem nie ma nic innego. Jeśli woda jest optycznie czysta lub po wstępnym przefiltrowaniu to 20-minutowe gotowanie powinno ją wysterylizować. Przeciętne zanieczyszczenia chemiczne jednorazowo nie są szkodliwe. Trzeba tylko uważać na bezpośrednie zrzuty z pól uprawnych i zakładów przemysłowych.
Permalink //
Dzięki za świetny opis wyprawy. Z przyjemnością to przeczytałem.
W razie czego zapraszam do połażenia do lasów na poligonie Rembertów.
też dzika dzungla – jednakowoż dużo mniej śmieci