Wreszcie znalazłem chwilę czasu na relację z majowej 5-dniowej wyprawy po Puszczy Bolimowskiej.
Tym razem nie byłem sam. Miał to być drugi wypad ekipy z forum bezodpoczynku.pl na którym też od niedawna czasem coś napiszę. Poprzedni wypad będący pierwszym oficjalnym zlotem tego forum, zaliczyliśmy w drugi kalendarzowy dzień wiosny. Ta niestety się trochę spóźniła. Wtedy było nas czterech oraz pies. Trzy dni spędziliśmy w rowie przeciwczołgowym z II wojny, w śniegu do kolan i na mrozie dochodzącym nocą do minus 17 stopni… Niektórzy nazywali nas po tym „czterej pancerni i pies” 😉
Na majówkę miało być już ciepło, ale deszcze zapowiadane były we wszystkich prognozach. Mimo wszystko długi 5-dniowy weekend nie zdarza się często i już kilka tygodni wcześniej na forum próbowaliśmy się umówić na powtórkę zlotu. Tym razem planowaliśmy jednak odwiedzić najciekawsze przyrodniczo zakątki Puszczy i obozować tylko nocami. Wstępnie zaplanowałem trasę od stacji PKP do zalewu w Joachimowie-Mogiłach, którą mieliśmy pokonać dwoma brzegami Rawki. Jak się później okaże, to miała być tylko oś naszej wyprawy, bo faktycznie oddalaliśmy się o rzeki. Ostatecznie na wypad zdecydowało się nas trzech – Jarek i ja oraz mający do nas później dołączyć Adrian z psem K-lifem. Do poprzedniego składu zabrakło tylko Piotrka, którego zatrzymały sprawy domowe.
Do startu wyprawy na PKP Rawka mieliśmy dotrzeć koleją. W bilet planowałem zaopatrzyć się dzień wcześniej bo u mnie na stacji nie ma kas. Jak przystało na kogoś, kto pociągiem jeździ raz na kilka lat, nie mogłem ogarnąć rozkładów jazdy, podziału na PKP, SKM, KM osadzonych jeszcze dodatkowo w długim weekendzie, gdy nic nie pracuje jak powinno. Ostatecznie Pani w kasie sprzedała mi bilet na pociąg wcześniejszy niż chciałem. Wpadłem jeszcze do Biedronki „zapolować na dziczyznę”, o której napiszę dalej…
W dniu wyjazdu więc się trochę nie wyspałem, bo oczywiście emocje dały znać przed zaśnięciem. Za oknem lał deszcz, było mało zachęcająco na wychodzenie z domu. Obładowany ruszyłem pieszo na stację. Dzięki wczesnej godzinie uniknąłem przynajmniej propozycji podwózki przez sąsiadów z osiedla, jak było poprzednio. Jeśli idę na 5-dniową wyprawę ze spaniem na ziemi, to parę kropli deszczu przez 15 minut jakoś zniosę 😉
Do pociągu wsiadłem około 6:40 z zamiarem przesiadki za kilka stacji. Na tym pierwszym odcinku nic ciekawego się nie działo, z wyjątkiem małej awantury studentek z dziadkiem-konduktorem. Panie jechały bez biletów i udawały, że nie mogły znaleźć konduktora żeby bilet kupić. Skończyło się zbiorowymi łzami i wysiadką na pierwszej stacji 😉 Po przesiadce do właściwego pociągu ku mojemu zdziwieniu i lekkiemu szokowi, usiadł koło mnie facet z nogą, w szpitalnym rusztowaniu. Z jego sinej i spuchniętej goleni wystawało kilkanaście świeżo nałożonych śrub. Wyciągnął całą tę konstrukcję na siedzeniu i tak sobie jechaliśmy bez ścisku bo każdy trzymał się z dala. Jak zawsze dojeżdżając do Rawki wstałem już za Żyrardowem, aby obserwować las za oknami pociągu. To takie emocje, zew natury, przez ruszeniem w dzicz…
Wysiadłem wreszcie z pociągu. Nie było pośpiechu. Przez moją nieuwagę przy zakupie biletu musiałem teraz czekać 1.5 godziny na Jarka, który miał dojechać z Łodzi. Z domu wyszedłem na czczo więc poranny głód już się odezwał. Nie chciałem rozbijać obozu na peronie więc na szybko zjadłem czekoladę, którą planowałem raczyć się przez 5-dni. Popiłem odrobiną wody, której miałem tylko 3 litry i też musiałem oszczędzać. Oczekując na Jarka spacerowałem po nowiutkim peronie badając jego wszystkie elementy, czytając rozkłady jazdy, ogłoszenia na słupach, twórczość miłosną lokalnej młodzieży na wiacie i podziwiając pomysłowość podpalaczy ekranów dźwiękochłonnych, którymi otoczony jest peron. Tak minęła mi ponad godzina, aż przyjechał towarzysz wyprawy. Jarek musiał jeszcze uzupełnić prowiant i wodę w lokalnym sklepiku.
Wreszcie ruszyliśmy w dzicz. Podążając wzdłuż torów natrafiliśmy na niedawno zbudowane przejście dla zwierzyny pod torami przy skarpie doliny Rawki. Przechodząc przez nie ujrzeliśmy pierwsze bagno charakterystyczne dla tej okolicy.
Dalej wdrapaliśmy się na skarpę i ku mojemu zdumieniu w lesie właśnie zbudowano cuchnącą ftalanami świeżo wyasfaltowaną drogę. Jak najdalej od tego miejsca! Ruszyliśmy przed siebie prosto w las. Klucząc po śródleśnych pagórkach chciałem obejść z daleka zamieszkane rejony Bud Grabskich, gdy wypatrzyłem na kilkunastometrowej sośnie coś dziwnego, jakąś jakby jemiołę, ale było to iglaste i chyba było objawem jakiejś choroby drzewa.
Idąc lasem na przełaj dotarliśmy do wielkiej poręby, gdzie zaopatrzyliśmy się w korę brzozową i drzazgi na rozpałkę. Leśnicy trochę się nie popisali przeznaczając do wycinki taki duży kawał lasu. Miejmy nadzieję, że w tym miejscu nie wyrośnie zamiast nowego lasu jakieś osiedle.
Podążając skrajem jakiegoś rowu melioracyjnego, próbowaliśmy w ramach teoretycznego szkolenia odnaleźć jakieś jadalne rośliny, jednak prócz pokrzyw i szczawiu nic nie udało nam się wypatrzeć. Tym sposobem, patrząc w ziemię trochę zbłądziliśmy i dotarliśmy do Rawki powyżej Bud Grabskich.
Nurt rzeki i bobry w tym miejscu nie próżnowały. Wszędzie jest pełno powalonych drzew. Szliśmy przy samym korycie klucząc wśród meandrów i starorzeczy, aż trafiliśmy na kanał bobrów nie do przejścia suchą stopą. Musieliśmy zbudować kładkę z powalonego drzewa. Budowę przeprawy uwieczniliśmy na filmie nakręconym aparatem zawieszonym na gałęzi:
Wkrótce potem zatrzymaliśmy się na szczycie skarpy i w pierwszowojennym okopie, których jest w okolicy pełno, zjedliśmy skromne śniadanie. W czasie krótkiego odpoczynku minęły nas dwie wesołe babcie uprawiające Nordic Walking z butelkami piwa w rękach i pozdrowiły nas na szlaku. To był sygnał, że nadal jesteśmy za blisko cywilizacji.
Ruszyliśmy wkrótce na przełaj przez las dochodząc do rzeczki o nazwie Rokita. Latem można ją przejść suchą stopą, ale teraz miała około 2-3 metry szerokości i wysokie brzegi uniemożliwiające wzięcie rozbiegu i jej przeskoczenie. Postanowiliśmy poszukać przeprawy nadkładając około pół godziny marszu przez krzaki. Po przekroczeniu rzeczki, idąc na przełaj lasem ominęliśmy z daleka ostatnie zabudowania Bud Grabskich i ruszyliśmy w kierunku kolejnego strumienia – Korabiewki, która miała nas doprowadzić do swego ujścia wśród starorzeczy Rawki.
Do Korabiewki dotarliśmy akurat w miejscu, gdzie utworzono na niej niewielki zbiornik retencyjny i przeciwpożarowy, w pobliżu nieistniejącej już, ale zaznaczonej na mapach gajówki Bartniki.
Nad tym niewielkim śródleśnym stawem siedział jeden wędkarz więc pewnie jakieś ryby tam były. Z uwagi na to, że nie minął jeszcze nawet jeden dzień, a my wypiliśmy już połowę wody, chcieliśmy sprawdzić, czy po pobliskiej gajówce nie zostało jakieś ujęcie. Niestety po dawnych zabudowaniach nie zostało nawet śladu, jedynie kilka jabłoni i urządzony leśny parking. Plecaki już ciążyły. Odpoczęliśmy chwilę na ławeczce i ruszyliśmy dalej z biegiem Korabiewki.
Na jednym z mostków znaleźliśmy ślady działalności leśnych wandali. To chyba jednak nie były bobry… Wszystkie metalowe części mostu wycięto palnikami. Idąc krawędzią wąwozu Korabiewki przez czynną wycinkę drzew, porządnie się zmęczyliśmy, ale cel – ujście i dolinę Rawki osiągnęliśmy. Widok na częściowo zalane łąki i starorzecze ukoił nasze zmęczenie.
Odpoczywając sobie na wysokim cyplu w widłach Rawki i Korabiewki usłyszeliśmy głosy zbliżających się ludzi. Okazało się, że to jacyś starsi „letnicy” – pan i dwie Panie. Nieśmiało do nas podeszli i widząc nasze „umundurowanie” wzięli nas chyba za przedstawicieli władzy, bo poskarżyli się na kłusownika, który zastawił sieci w starorzeczu, twierdząc podobno, że to jego teren i może robić co chce. Postanowiliśmy jednak nie wtrącać się w sprawy tubylczej ludności i tylko podeszliśmy bliżej jeziora zobaczyć te sieci. Rzeczywiście były widoczne z daleka. Do tego otoczona nimi była łabędzica na gnieździe. Zuchwały kłusownik przy okazji wypalał sobie na miejscu węgiel drzewny w kopcu wg. starej lokalnej tradycji.
Nie czekając na jego powrót postanowiliśmy iść dalej szukając już miejsca na pierwszy nocleg. Przekroczyliśmy Korabiewkę mostkiem misternej konstrukcji zbudowanym zapewne właśnie przez kłusownika.
Niebawem znaleźliśmy odpowiednie ustronne miejsce na biwak. Było to naturalne zagłębienie terenu otoczone pagórkami. Wreszcie zrzuciliśmy plecaki, których po całym dniu mieliśmy już dość. Ciągle odliczaliśmy o ile będą lżejsze w kolejnych dniach. Najwięcej niestety ważyła woda i jedzenie. Jedzenia ubywało, ale wodę musieliśmy uzupełnić. To był problem na resztę wyprawy.
Na razie zabraliśmy się za urządzanie legowisk, żeby zdążyć przed zmrokiem. Nie zabierałem namiotu, żeby nie mieć dźwigania. Miało wystarczyć mi lekkie poncho rozpinane między drzewami. Znalazłem wspaniałe miejsce w podłużnym dole obrośniętym grubą warstwą mchu. Prawdopodobnie była to dawna lisia nora.
Po usunięciu z niej suchych gałęzi zabrałem się do budowy zadaszenia. Rozpinając poncho na rozciągliwych linkach bagażowych i wystruganych z gałęzi śledziach.
Po naciągnięciu wszystkich rogów i uniesieniu kaptura powstało niezłe jak na użyte materiały schronienie.
Napompowałem „samopompującą się” matę i rozłożyłem śpiwór. Wszystko było gotowe do spania. Jarek swoje schronienie zbudował z lekkiej płachty budowlanej rozciągniętej między drzewami na sznurkach. Czas najwyższy na przygotowanie kolacji. W menu była „dziczyzna”. Namiastką dziczyzny był 1.5 kilogramowy królik, którego „upolowałem” dzień wcześniej w Biedronce. Zamroziłem go i rozmrażał się w plecaku cały dzień. Uzupełnieniem były udka kurczaka „upolowane” przez Jarka w sklepie przy stacji 😉 Chcieliśmy sprawdzić jak w warunkach polowych przyrządzić „upolowane” zwierzę.
Zaczęliśmy od przygotowania odpowiedniego „rożna”, aby w połowie pieczenia nie było niespodzianek. Okorowaliśmy świeży dębowy kijek, rozdzieliliśmy do wzdłuż i przygotowaliśmy poprzeczne szpilki, aby unieruchomić tuszkę w trakcie obracania. W dołku po innej dawnej lisiej noże rozpaliliśmy niewielkie ognisko, w którym opaliliśmy nasz rożen.
Po krótkim mocowaniu się z nie do końca odmrożonym królikiem, udało się nam nabić go na rożen i unieruchomić. Chcieliśmy znaleźć wcześniej jakieś leśne przyprawy, np. czosnek niedźwiedzi czy rozmaryn, ale musieliśmy zadowolić się „przyprawą do kurczaka”. Dołożyliśmy udka zaplanowane na śniadanie i zaczęliśmy pieczenie mięsiwa…
W międzyczasie zaparzyliśmy herbatę i oddaliśmy się pogaduchom przy ognisku. Po zmroku do naszego obozowiska blisko podchodził koziołek sarny i biorąc nas chyba za łanie do wzięcia 😉 Wydawał różne odgłosy godowe, głównie szczekanie podobne do psa. Później przez kolejne dni działo się to samo. Nie wiadomo, czy to ten sam koziołek za nami chodził, czy jego koledzy.
Zwierzyna piekła się dosyć długo. Już zdążyliśmy porządnie zgłodnieć wpatrując się w przyrumienioną tuszkę. W końcu po kilku próbach miękkości i odkrojeniu „szynki” z królika, zdecydowaliśmy się na konsumpcję. Mieliśmy podzielić go nożem, ale skończyło się rozszarpaniu rękami i pożarciu, w stylu Kwicoła z „Janosika”.
Po obfitej mięsnej kolacji od razu zaszyliśmy się w śpiworach i szybko zasnęliśmy pomimo okrzyków krążącego wokół nas koziołka…
Na dziś wystarczy. Jak zauważyliście, relacja z wyprawy będzie dosyć szczegółowa. I tak pomijam wiele szczegółów i zdjęć, ale chcę, abyście mogli sobie wyobrazić kilka dni nad Rawką. Starych wygów pewnie niczym nie zaskoczę, ale jeśli ktoś nie zna okolicy lub planuje podobny wypad pewnie się zainteresuje. Relację dedykuję kolegom z forum bezodpoczynku.pl których z nami nie było.
Za kilka dni wrzucę relację z drugiego dnia, w którym dołączył do nas Vagabundog 😉
Permalink //
Ta 'jemioła’ na drzewie to gniazdo bielika;)
Takie gniazda mogą być znacznie rozbudowywane a ich wysokość może dochodzić do kilku metrów.
Permalink //
Popatrzyłem w necie na gniazda bielików i rzeczywiście na pierwszy rzut oka może to tak wyglądać. Jednak wszystkie gałązki były żywe. Na zdjęciu może tego nie widać, ale to takie mocno zagęszczone zielone igły sosny.
Permalink //
Czekam na resztę recenzji 🙂 Pozdrawiam.
Permalink //
A i jeszcze jedna uwaga 😀 Widzę że pieczeń była „morowa” 😀
Permalink //
Królik choć hodowlany, chyba poczuł las i przybrał kamuflaż 😉
Permalink //
Dobrze Pan piszesz 😉 – czekam na dalszy ciąg wydarzeń.
Zainteresowanych krótką notką ze strony Vagabundog’a zapraszam na:
http://vagabundog.pl/spacerniaki/03-04-v-2013-majowki-fragment/
pzdr
Permalink //
… na drzewie to czarcia miotła
Permalink //
Super, w końcu ktoś wyjaśnił tę zagadkę 🙂 Ciekawa nazwa, pewnie związane są z nią jakieś ludowe zabobony. Nie wiadomo było skąd czarcia miotła się bierze, ale na pewno zawsze zwracała uwagę.