W końcu przyszła pora na tegoroczną samotną kilkudniową wyprawę kajakiem. Już czwarty raz zdecydowałem się na spływ Bugiem. Lubię akurat tę rzekę ponieważ jest na tyle duża i dzika, że można całkowicie odciąć się na niej od cywilizacji, a jednocześnie nie jest nudna dzięki setkom wysp, starorzeczy i łach. Do tego płynie mniej więcej w kierunku Warszawy więc prowadzi prawie do domu 😉 Tym razem miejscem startu były Serpelice a finał wyprawy planowałem w Kamieńczyku koło Wyszkowa. Dystans 160 kilometrów rozkładał się na 4 dni wiosłowania.
Serpelice
W piątkowy ranek Justyna wywiozła mnie do Serpelic, które znała, jako letni kurort z czasów dzieciństwa. Po 20 latach poznała nawet domek, w którym spędzała wakacje 😉 Przygotowywałem się do drogi na miejscowej plaży na zakolu Bugu.
Wzbudziłem sporo zainteresowania wśród plażowiczów, którzy znudzeni brakiem komercyjnych atrakcji w tej miejscowości, zadawali mi pytania na temat planowanej podróży. Jeden z nich przestudiował nawet mapy i zwracając uwagę na trochę mojego wojskowego wyposażenia, nieśmiało zapytał, czy to jakaś służbowa misja. Odpowiedziałem mu tylko, że to tylko taka zabawa 😉
Pomimo wczesnej pory, na plaży było już sporo ludzi. Zapakowałem się na swojego dmuchawca, pożegnałem z Justyną i popłynąłem, unikając dalszych dyskusji z publicznością. Z rzeki pomachaliśmy sobie z żoną jeszcze na pożegnanie, w razie jakby miała zostać wdową, choć z kapokiem się nie rozstawałem 😉
Bug w Serpelicach jest bardzo szeroki i płynie leniwie. Zaskoczyło mnie to, bo byłem tu pierwszy raz a znam tę rzekę w dalszym biegu, gdzie jest węższa. Minąłem jeszcze oryginalny „parostatek”, a raczej pływający traktor, który przypomniał mi przygody Hucka Finna na Mississippi. Gdy przepłynąłem serpelickie zakole, wreszcie byłem na rzece sam.
Lewy brzeg Bugu stał się wysoki na kilkanaście metrów. Wciśnięte było w niego kilka ośrodków wypoczynkowych z domkami letniskowymi. W dwóch miejscach minąłem zawieszone kilka metrów nad wodą stalowe liny sięgające na drugi niski brzeg i znikające w lesie. Wyglądało to jak liny do tyrolki, ale nie wiem czy na pewno takie było ich przeznaczenie.
Płynąłem z dokładną mapą Podlaskiego Przełomu Bugu i choć nie były na niej zaznaczone kilometry biegu rzeki, to przynajmniej znałem miejscowości i poznawałem krajobraz. W Klepaczewie minąłem kilka przystani z zacumowanymi tratwami, które kursują po rzece wożąc letników.
Trochę przeraziła mnie ta pstrokata przedsiębiorczość tubylców, ale dalej na szczęście nie było takich „atrakcji”. Pojawiła się za to pierwsza duża wyspa, którą postanowiłem opłynąć bocznym korytem. Tym sposobem schroniłem się przed wiatrem, który zaczął się niepokojąco wzmagać. Spotkałem tam pierwszego wędkarza, z którym zamieniłem parę słów na temat rzeki.
Zabuże
Wróciłem na główny nurt i tu dopadł mnie silny „wmordewind”, który kazał mi przeszacować planowany na dziś odcinek. Wiosłowałem z prądem a i tak płynąłem w górę rzeki. Już wiedziałem, że tego dnia nie przepłynę 40 km. Jeśli przepłynąłbym 30km to jutro powinienem pokonać 50km… Podpłynąłem do brzegu, gdzie tak nie wiało i powoli walczyłem z wiatrem. Tak dopłynąłem do Zabuża, skąd wypływałem dwa lata temu. Ledwie poznałem teraz to miejsce…
Gdy mijałem Dwór w Zaburzu stałem się atrakcją dla gości spożywających śniadanie na tarasie. Nie wiedzieli, że komentarze doskonale niosą się po wodzie 😉 Niedaleko w dole rzeki, pojawiła się ruchoma przeszkoda – prom na uwięzi.
Był uczepiony na grubej stalowej linie zawieszonej w poprzek rzeki. Akurat trafili mu się klienci, więc miałem okazję poobserwować jak takie coś działa. Gdy samochód wjechał na pokład, chłopak obsługujący przeprawę, ręcznie za pomocą jakiejś dźwigni założonej na linę, przeciągał jednostkę na drugi brzeg. Gdy dopływałem, był już w połowie rzeki. Pozdrowiliśmy się skinieniem, jak stare wilki morskie i zaczekałem na wietrze aż przepłynie. Nie wiedziałem tylko za bardzo, jak ja dalej mam płynąć – nad liną czy pod liną zwisającą z promu. Prom pokonał rzekę w jakieś 5 minut a lina zanurzyła się na tyle, że po niej przepłynąłem.
Mielnik
Niedługo na prawym brzegu zobaczyłem Mielnik nad Bugiem. W oczy rzuciły mi się kopuły miejscowej cerkwi, której niestety z poziomu rzeki nie było dokładnie widać. Za Mielnikiem zacząłem rozglądać się za jakimś miejscem do wylądowania by w końcu zjeść śniadanie bo od wyjazdu z Warszawy nie było jeszcze na to okazji.
Trafiłem na dawny opuszczony przyczółek promowy na lewym brzegu, gdzie wylądowałem bez problemu. Od razu rzuciły się na mnie komary, które też chyba miały lunch time.
Śniadanie nad Bugiem
Sądząc po mapie, miejsce na tym brzegu wyglądało na kompletne odludzie więc postanowiłem rozpalić niewielkie ognisko by przegonić komary i zjeść coś na ciepło. Niezawodne okazało się krzesiwo i wyschnięte wiechy traw. Przy okazji nazbierałem rozpałki na kolejne dni wpychając ją do worka wodoszczelnego.
Tym razem za najważniejszą rzecz z zabranego prowiantu uznałem wodę. Wziąłem zgrzewkę 9 litrów, spodziewając się upałów. Taka ilość spokojnie powinna wystarczyć do picia i do gotowania. Po ostatnim piciu wody ze Świdra zasłużyłem na coś odrobinę zdrowszego 😉 Na pokładzie mojej łajby i tak nie czułem ciężaru jak na plecach.
Skromnie postąpiłem jednak z jedzeniem. Nic specjalnie nie kupowałem, tylko posprzątałem domową szafkę-spiżarnię. Zabrałem kilka dziwnych rzeczy, które się tam poniewierały od miesięcy i do niczego nie pasowały: dwie saszetki ryżu parboiled, jedna ryżu białego, dwie kaszki „Mleczny Start” z Biedy, saszetka kawy „Inka” chyba jako gratis z jakiejś gazety, saszetka owsianki z malinami, kajzerkę, dwie kawy typu 3w1, kilka kostek rosołowych, sardynki w pomidorach, sardynki w oleju i prawdziwa uczta – klopsiki w puszce z jakiegoś tygodnia greckiego w Lidlu 🙂 W warunkach domowych zjadłbym to wszystko jednego dnia, ale w terenie miało mi starczyć na cztery. Wziąłem za to wędkę i dietę miałem zamiar uzupełnić o złowione ryby.
Na pierwszy posiłek przeznaczyłem sobie torebkę ryżu parboiled z kostką rosołową. Głodowa racja gotowała się chyba wieki. Już wiem, dlaczego Justyna nie chce go kupować 🙂 Może jest zdrowszy niż biały ryż, ale zdecydowanie nie jest to fast food. Niestety kostka okazała się „za mocna” na taką małą porcję i danie wyszło tak słone, że ledwie zjadłem. Smak zabiłem mini daniem czekoladowo-orzechowym „Mleczny Start”.
Posilony i wypoczęty wskoczyłem do kajaka by dalej płynąć z biegiem Bugu. Chciałem nadrobić stracony czas i wykorzystać brak wiatru więc mocno wziąłem się za wiosłowanie.
W oddali na płyciźnie wypatrzyłem wiele czapli siwych, jednak okazały się bardzo płochliwe. Choć przestałem wiosłować i płynąłem bardzo wolno z prądem, to nie dały się podejść bym zrobił im w miarę przyzwoite zdjęcie.
Dalej Bug stał się węższy i nurt przyspieszył w ostrym zakolu. W tym miejscu brzeg wzmocniony był solidnym materacem faszynowo-kamiennym. Niespodziewanie napotkałem samotnego bociana, który chyba chciał być czaplą, bo siedział od dłuższego czasu nieruchomo na konarze zatopionego drzewa jakby polował na ryby.
W przeciwieństwie do czapli, nie był taki wstydliwy i pozował do zdjęcia niemal do ostatniej chwili.
Opływając szerokim zakolem miejsce oznaczone na mapie dziwną nazwą, jako Czwarta Ręka, wypatrzyłem tysiące dziwnych otworków w podmytym brzegu.
Nie sądzę, żeby woda sama je wypłukała. Zrobiły to chyba jakieś ptaki, owady lub ryby…
Mini sztorm
Gdy dopływałem do miejscowości Mierzwice, wypatrywałem zaznaczonego na mapie wiatraka, jednak po budowli nie było ani śladu. Zerwał się za to bardzo silny wiatr. Najwidoczniej ten, kto budował w tym miejscu wiatrak, wiedział co robi.
Na rzece powstała duża fala dochodząca mniej więcej do 30-40cm. Trochę mi narobiła strachu bo na tym wietrze miałem problem by utrzymać się dziobem do niej a jednocześnie chciałem podpłynąć bliżej brzegu. Parę fal przelało mi się nawet przez dziób, ale zdołałem dobić do krzaków i choć nie dało się zejść na ląd to przeczekałem największy wiatr uczepiony gałęzi.
Fronołów
Za kolejnym zakolem ukazał mi się wreszcie oczekiwany punkt orientacyjny – most kolejowy Franpol-Siemiatycze koło Fronołowa.
Przepłynąłem od Serpelic dopiero 15km. Wiatr jednak skutecznie mnie hamował. Przed mostem zauważyłem polującego szczupaka i przypomniałem sobie o wędce. Raz dwa rozłożyłem spinning i wykonałem parę rzutów, jednak rzeka obracała cały czas kajakiem i nic z tego nie wyszło.
Rwący nurt sprawił, że po chwili most i szczupaki pozostały daleko za mną. Słońce chyliło się już ku zachodowi i powoli zacząłem myśleć o szukaniu miejsca na nocleg. Niedaleko na mapie zaznaczone było nawet pole biwakowe bezpośrednio nad rzeką, ale ja nie przepadam za takimi miejscami, szczególnie, gdy jestem sam. Gdy je mijałem, widziałem pod lasem namiot, ognisko i dwie osoby z canoe.
Postanowiłem szukać jednak jakiejś bardziej ustronnej kryjówki na noc. Niedługo ukazał się kolejny most, tym razem drogowy na tej samej trasie co poprzedni kolejowy. Niestety pojawiły się też ciemne chmury zwiastujące zmianę pogody. Gdy słońce już całkowicie zaszło, za horyzontem zaczęło się błyskać. Żarty się skończyły, musiałem zejść na ląd i szukać schronienia przed burzą.
Mężenin
Na złość, w najbliższej okolicy brzegi były niedostępne, nastroszone powalonymi do wody drzewami. Było już ciemno, a ja nie mogłem przybić do brzegu. Tak dopłynąłem w całkowitych ciemnościach do wyspy na wysokości miejscowości Mężenin. Z trudem wspiąłem się na jej lewy brzeg, mając na przeciwko, na lewym brzegu rzeki kilku wędkarzy, którzy sądząc po odgłosach, bardziej nastawieni byli na popijawę niż na łowienie.
Przy lądowaniu narobiłem trochę plusku co ich bardzo zainteresowało. Nie mogli mnie jednak zobaczyć w ciemnościach. Wciągnąłem kajak na wysoki brzeg i go ukryłem w wysokiej trawie. W tym czasie moi sąsiedzi wyciągnęli jakieś reflektory i świecili w moim kierunku. Nie miałem zamiaru się ujawniać i zdradzać miejsca noclegu. Ukryty za wałem z piasku i traw, wziąłem się za rozbijanie namiotu, bo błyskało się już coraz bliżej. W tym czasie towarzystwo z naprzeciwka przestawiło jedno z aut by świecić w moim kierunku reflektorami samochodowymi. Bardzo ich zaintrygowało moje pojawienie się, bo leciała masa przekleństw. Obserwowałem ich tylko po cichu, czy nie mają jakiejś łódki czy pontonu, bym nie musiał spodziewać się w środku nocy desantu na moją wysepkę.
Pogryziony przez komary, przemoczony lądowaniem i wygłodzony, zjadłem w ciemnościach z połówką bułki sardynki w oleju, które wyjątkowo podle smakowały i składały się chyba z samych łusek i ości. Po takim wieczorze wymościłem namiot wszystkim co miałem i zasnąłem, nie spodziewając się jaka czeka mnie noc…
Z racji tego, że trochę się rozpisałem, żeby Was nie zanudzić, tę noc i resztę wyprawy opiszę w kolejnych odcinkach, które pojawią się za parę dni 😉
Permalink //
Jak zwykle z przygodami ale zawsze szczęśliwie wychodziłeś z opresji 🙂
Ciekawe jaki tam były ptaki co pływały obok tych czapli…
damian ostatnio opublikował…Rezerwat Ptasi Raj – obżerza, Sobieszewo ( 36 )
Permalink //
Niestety na ptactwie znam się tylko odrobinę a na wodnym to już wcale. Czapli spotykałem tam dużo. Były jeszcze siewki i masa innych gatunków małych i dużych, których nie znam.
Najwięcej ptaków zbierało się na płyciznach po wewnętrznej stronie zakoli rzeki, ale były bardzo płochliwe.
Łatwiej byłoby je fotografować z szuwarów z zasiadki.