Szkoła przetrwania, czyli wspomnienie pierwszej wyprawy

Nie wiem, jak Wy, ale ja doskonale pamiętam swoją pierwszą samotną noc w lesie. To była prawdziwa szkoła przetrwania. Dziś po latach podzielę się wspomnieniami. Moja pierwsza wyprawa survivalowa mimo kilku wydarzeń była udana. A tych kilku błędów o których opowiem, już nie popełniam 😉

Było to w czerwcu lub w lipcu 2004 roku. Kilka dni po obronie pracy magisterskiej. Musiałem odreagować te 5 lat studiów praktycznie wymazane z życia przez łączenie ich z pracą na etacie i jednoczesnym prowadzeniem własnej firmy. Pozbyłem się największego obciążenia psychicznego.

Nie pamiętam już co mnie skłoniło akurat do takiego sposobu na odreagowanie. Może po prostu zew natury…

Przygotowania

Przygotowania poszły błyskawicznie. Zaopatrzyłem się na Allegro w wojskową pałatkę, matę samopompującą i kultowe w owych czasach buty polskich komandosów – „desanty”. Do tego plastikowa manierka US Army i reanimowany plecak „kostka” z czasów liceum. Śpiwora i namiotu nie brałem, to miała być szkoła przetrwania.

Wyprawę zaplanowałem na trzy dni. Wyjazd pociągiem z Grodziska Maz. do Skierniewic, zwiedzanie Puszczy Bolimowskiej i powrót pieszo do Grodziska. Puszcza interesowała mnie ze względu na pozostałości po walkach z I Wojny Światowej. Miałem nadzieję znaleźć jakiejś resztki umocnień czy pomniki.

Prowiantu nie wziąłem wiele. O ile pamiętam, był to bochenek chleba, konserwa, której niestety dziś już nie produkują „Szynka Weekendowa” i zastrzyk energii – mleko słodzone skondensowane w puszce. Do tego chyba dwie duże butelki wody. Ognia nie planowałem palić bo panowało zagrożenie pożarowe i nawet chyba był zakaz wstępu do lasu.

Moja szkoła przetrwania

Rodzice i siostra nie bardzo wiedzieli o co chodzi, ale nikt nie protestował 😉 Nadszedł dzień wyjazdu. O świcie ruszyłem z domu do stacji PKP. Miałem do przejścia jakieś 3-4km. No i zaczęło się… Po pierwszym kilometrze moje nowiutkie „desanty” rozsznurowały się i poluzowały na stopie. Zawiązałem mocniej i pomaszerowałem dalej. Po drugim znów się poluzowały, ale szedłem dalej. Trzeci kilometr już szedłem jakby wolniej chociaż spieszyłem się na pociąg. Dochodząc do dworca czułem, że skarpetki przetarły się na piętach i idąc trę ciałem o podszewkę buta. Szczęśliwie zdążyłem na pociąg, ale moje myśli zeszły z głowy do pięt. Czułem, że coś jest nie tak…

Po około pół godziny jazdy pociągiem, dotarłem do miejsca startu mojej wyprawy – PKP Skierniewice Rawka. Uznałem, że muszę obejrzeć swoje pięty, ale nie chciałem robić widowiska na peronie, więc poszedłem już w kierunku lasu. Po przejściu kilkuset metrów i mostu kolejowego rozłożyłem mini obóz pod rozłożystą dziką gruszą w wysokiej trawie. Zdjąłem buty i się przeraziłem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A na pewno nie u siebie. Skarpetki przetarte. Na piętach nie było jednak odcisków. To już nie były nawet bąble. To była jatka – mięso na wierzchu o krew w butach… Zaczęła się pierwsza lekcja w szkole przetrwania. Trzydniowa wyprawa miała się skończyć po dwóch godzinach? Butów nie dało się z bólu już nawet założyć. Potrzebny był opatrunek, ale o tym wcześniej nie pomyślałem. Nie miałem nawet zwykłego plastra. Postanowiłem na razie odpocząć, zjeść coś i na spokojnie pomyśleć. Wpadłem na pomysł, żeby zrobić jakieś onuce, ale jedyne co by się nadawało to miękka, ciepła flanelowa koszula, którą miałem na zmianę na wypadek przemoczenia wełnianego swetra, który miałem na sobie. Uznałem, że na onuce obetnę z niej tylko rękawy i to wystarczy. Okazało się, że to był wspaniały sposób na opatrzenie ran i zastąpienie skarpet. Włożyłem stopy w obcięte rękawy i na to naciągnąłem dziurawe skarpetki. Tym razem jednak na szczęście „destanty” były za duże. Stopy idealnie się w nich zmieściły, było ciepło, sucho i nic nie obcierało. Zadowolony, że nie muszę wracać do domu, ruszyłem dalej.

Wyposażony w mapę w dużej skali ruszyłem na podbój Puszczy Bolimowskiej. Nazwałem to „podbój”, jak się później okazało nieudany podbój. Tym razem moim przeciwnikiem okazały się komary, gdy tylko przystanąłem na chwilę, wchodziły nawet do ust. Uciekając od komarów oddalałem się od rzeki i powoli mimo mapy traciłem w lesie orientację. Kompasu nawet wtedy jeszcze nie miałem. Prawie cały dzień kręciłem się w kółko. Wychowany w okolicach o płaskim ukształtowaniu terenu, gubiłem się wśród porośniętych lasem pagórków na krawędzi doliny Rawki. Znów zrobiłem przystanek na posiłek. Uznałem, że za poradzenie sobie z pokaleczonymi stopami i cały dzień błądzenia, należy się nagroda – słodziutkie mleko z puszki. Przez mały otwór wybity scyzorykiem wyssałem z niej prawie całą zawartość. Odzyskałem siły i zorientowałem się w terenie. Wiedziałem mniej więcej gdzie się znajduję. Ruszyłem dalej w kierunku rzeki.

Gdy szedłem krawędzią skarpy nad rzeką, dopadł mnie deszcz. Nadchodził zmierzch, padało, ale przynajmniej nie było już komarów. Musiałem znaleźć miejsce na nocleg. Wybrałem przypadkowy płaski teren z miękkim mchem. Szybko rozłożyłem matę i pałatkę. Nie zdejmowałem butów. Starałem się zasnąć, ale rozpogodziło się i przestało padać. Po chwili usłyszałem zbliżające się głosy. Zaniepokoiłem się bo do dziś jestem spokojniejszy jak nikt nie zna miejsca mojego noclegu na samotnych wyprawach. Okazało się, że to jacyś ludzie z dziećmi i z psem, który dosłownie po mnie przebiegł. Uznałem ich za nieszkodliwych i zasnąłem.

W środku nocy obudził mnie deszcz, a raczej strumień, który się na mnie lał z pałatki, która zamieniła się w lejek z ujściem nad moimi plecami. Byłem zbyt zmęczony aby cokolwiek poprawiać. Przemokłem do suchej nitki. Obudziłem się o świcie w drgawkach z zimna. Temperatura otoczenia nie była raczej bardzo niska, ale wychłodzenie od spania w wodzie zrobiło swoje. Prawdopodobnie miałem początkowe stadium hipotermii. Od skurczów i drgawek bolały wszystkie mięśnie. Chciałem coś zjeść, ale nie byłem w stanie nic utrzymać w dłoni. Zacząłem chodzić a później biegać w tę i z powrotem, żeby się rozgrzać. Posprzątałem obóz i ruszyłem dalej. Szkoła przetrwania dała mi kolejną lekcję pokory. Po kilku godzinach, gdy wyszło słońce doszedłem do wąwozu rzeczki Korabiewki i rozgrzałem się na tyle, aby coś zjeść. Dokończyłem mleko z puszki.

Postanowiłem nie iść dalej w Puszczę Bolimowską, ale zawrócić robiąc pętlę i zaczynać powrót do Grodziska przez Puszczę Mariańską, Korytów i Lasy Radziejowickie. Buty, których nie zdejmowałem od dwóch dni, zaczęły znów uwierać. Nie wiedziałem czy obejrzeć stopy, ale przypomniałem sobie zdanie z jakiejś książki wojennej – w odwrocie nie zdejmuj butów bo już ich nie założysz… Postanowiłem nie zdejmować 😉 Idąc w mokrym swetrze uznałem że się przebiorę w to co zostało z koszuli po zrobieniu onuc, ale niestety koszula przepadła, gdzieś ją zgubiłem. Sweter musiał wyschnąć na mnie…

Wyszedłem z Puszczy Bolimowskiej i wędrując przeważnie na przełaj, drobnymi krokami, na które pozwalały poranione pięty, posuwałem się w kierunku domu. Aby nie budzić zbytniego zainteresowania i pytań tubylczej ludności, omijałem osady ludzkie i drogi. Wypicie puszki skondensowanego mleka niestety dawało się we znaki – wielkie pragnienie i częste przystanki w gęstych krzakach. Przewód pokarmowy doznał szoku… Nie zdał egzaminu w szkole przetrwania 😉 Tak dotarłem w okolice Korytowa, gdzie o zmroku znalazłem schronienie w wielkim świeżym stogu słomy. Tym razem nocleg był wspaniały – miękko, sucho i ciepło.

Rano ruszyłem w kierunku Radziejowic. Przechodząc przez tory kolejowe koło Korytowa, niestety natknąłem się na ludzi, a ściślej SOK-istów. Musiałem się tłumaczyć, co tam robię, ale nie mieścił im się w głowach mój plan wyprawy. Z trudem uniknąłem rewizji. Twierdzili, że ktoś przed chwilą kradł w tym miejscu jakieś urządzenia kolejowe. W końcu minie puścili. Ruszyłem dalej, tego dnia już bez jedzenia i bez wody. Po drodze trafiłem tylko na parę mikroskopijnych zielonych jabłek, które przynajmniej ugasiły pragnienie, które mnie męczyło.

Dochodząc do znajomych okolic bliżej domu, szło się już jakby łatwiej, chociaż o stopach wolałem nie myśleć a kroki robiłem już chyba 20 centymetrowe. Przemykając się polami, tak, aby nie spotkać nikogo znajomego i nie tłumaczyć się ze swojego stanu dotarłem do domu. Trafiłem akurat na obiad! Nie pamiętam już co jadłem, nie wiem o czym rozmawiałem z rodziną. Zdjąłem buty i od razu poszedłem spać. Tak zakończyła się moja pierwsza szkoła przetrwania.

Podsumowanie

Po latach mogę wyciągnąć z wyprawy kilka wniosków:

1. Buty to podstawa. „Desanty” służą mi do dziś, ale dbam o odpowiednie skarpety i jeśli coś tylko lekko uwiera w bucie, trzeba zrobić przegląd stóp.

2. Solidne zabezpieczenie przez deszczem na czas snu, nawet latem.

3. Unikać w terenie słodyczy, jeśli nie ma wody do picia. W ogóle lepiej ograniczać jedzenie ponieważ trawienie wzmaga pragnienie.

4. Zabierać papier toaletowy. Jak dobrze pójdzie, to na krótkich wyprawach się nie przyda, ale jak pójdzie źle, to przyda się każda ilość 😉

Poniżej przedstawiam wyrysowany z pamięci ślad GPS. Przeszedłem wtedy około 50 kilometrów.

Mam nadzieję, że zainteresuję tym wpisem osoby, które pierwszą szkołę przetrwania mają jeszcze przed sobą. Zapraszam wszystkich czytelników do komentowania poniżej.

3 komentarze


  1. // Odpowiedz

    Te pierwsze wyprawy chyba najlepiej się pamięta. Do dziś wspominam, jak mokliśmy z bratem pod pałatkami, ostatecznie używając karimaty jako drugiego, pewnego zadaszenia. Święte słowa przy okazji papieru toaletowego. Z pewnością będę do Ciebie zaglądać.


  2. // Odpowiedz

    Dokładnie tak jak mówicie, pierwsza wyprawa na tripa w dziki las z dala od cywilizacji jest niezwykłą przygodą. Mimo że odbyłem ją jakieś 5 lat temu, trwała około 36h po samym lesie i przygotowań jak bym szedł na miesiąc ;D to i tak wiem że było warto, każdy element wyprawy został w pamięci jak bym szedł z tydzień temu 🙂 popieram wyprawy i ludzi angażujących się w to, pozdrawiam.


  3. // Odpowiedz

    Ja uwielbiam takie wyprawy. Staram się chociaż raz w roku w okresie letnim na taką wybierać. A dodatkowo znalazłam tu cenne informacje na przyszłość 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CommentLuv badge